21.05 w Polskiej Filharmonii Bałtyckiej odbędzie się kolejny koncert z cyklu „Filharmonicy Gdańscy na swój jubileusz”. Tym razem przedstawiamy jego program oczami występującego na nim waltornisty – Mirosława Pachowicza.
„Wolfganga Amadeusza Mozarta nikomu przedstawiać nie trzeba. Jego niezwykły geniusz, którego wyraz odnajdujemy we wspaniałej muzyce jaką pisał, fascynuje nie mniej niż jego życie. Powstanie niemal każdego dzieła obrosło przez lata w legendy. Tak też jest w przypadku Sonaty B-dur KV292. Podobno Mozart napisał aż cztery koncerty na fagot (z czego zachował się tylko jeden) na zamówienie arystokraty i fagocisty-amatora Thaddäusa Freiherra von Dürnitza. Jako mały „gratis”, niespodziankę, Mozart dołożył do teczki, w której spoczywały partytury – kilka stroniczek. Zawierały one to dość bezprecedensowe, jak na fagotową literaturę, dzieło. Właściwie to nie wiadomo dokładnie na jaki skład kompozytor pomyślał ową Sonatę. Dwie linie basowe sugerują jedynie dwa basowe instrumenty. Mogły to być dwie wiolonczele, dwa fagoty, a może nawet (o zgrozo!) dwa kontrabasy? A może Mozart nawiązał tak do dawnej barokowej jeszcze tradycji, kiedy zapisywano w jednej linijce głos solowy, a pod spodem – basso continuo (w tym przypadku nieco już sfigurowane)? Spór ten pozostanie pewnie nierozstrzygnięty, a przysłowiowy kamyczek dołożył do niego legendarny fagocista Wiliam Waterhouse, który opracował ją na fagot z fortepianem.
Na zupełnie przeciwległym biegunie stoi Sonatina Olava Berga. Ten norweski kompozytor napisał ją w 1995 dla dwój świetnych muzyków – Daga Jensena i Midori Kitagawy. Łączy tu elementy eksperymentu, słychać w niej fascynacje jazzem. Nade wszystko jednak odczuwalny jest trochę psychodeliczny i obsesyjny nastrój.
W programie koncertu znalazły się także dwie sonaty romantyczne. Zupełnie od siebie różne – powstały bowiem w dwóch odmiennych, często antagonistycznie do siebie nastawionych, kręgach kulturowych. Jedno je jednak łączy – są to dzieła ostatnie. Camille Saint-Saens Sonatę op. 168 G-dur na fagot i fortepian napisał w roku swojej śmierci – 1921. Sonata op. 120 nr 2 Es-dur Johannesa Brahmsa (w oryginale na klarnet z fortepianem, tutaj opracowanej na fagot i fortepian przez Martina Gatta), to z kolei ostatnie dzieło tego kompozytora utrzymane w tej formie. Powstała ona w 1894 roku, na pięć lat przed śmiercią najbardziej klasycznego z romantyków.
Utwory te, to kompozycje dojrzałe, nasycone, pełne swoistej melancholii i refleksji. Wyczuwa się w nich jakąś świadomość przemijania, spełnienia, jakiś rys ostateczności. U Brahmsa stajemy przed pytaniem: jak interpretować w pierwszej części dołączony do „Allegra” epitet „amabile”? Właściwie powinno się to tłumaczyć jako „namiętnie”, „z miłością”. Jednak muzyka sprawia tutaj wrażenie jakiejś powściągliwości, pod koniec pojawia się nawet wyraźne uspokojenie (Tranquillo), które doprowadza nas do wyciszonego i introwertycznego końca. Przywodzi mi na myśl Vivace ma non troppo z Sonaty skrzypcowej G-dur op. 78, która – ilekroć jej słucham – kojarzy mi się z sepiowymi, postarzałymi zdjęciami, na których zatrzymano jakiś urywek minionego czasu.
Podobna aura panuje w III części Sonaty Saint-Saensa. To historia opowiadana przez człowieka dojrzałego, pogodzonego z losem, z samym sobą. Pojawia się w niej jakieś echo dziecięcej kołysanki, ale też jakieś dawnej namiętności, które ciągle budzi krew.
I tak obaj kompozytorzy – choć innymi środkami – opowiadają nam o tym samym. Opowiadają historię przemijania.”
Mirosław Pachowicz